Blog księdza Rafała znajdziemy teraz pod nowym adresem.
Estrecho – życie wiarą
Dziś chciałbym napisać o małym wycinku, z życia religijnego tej wspólnoty. W parafii w Estecho spędziłem 10 dni. W parafii, która liczy 41 nadrzecznych wiosek. Odległość między wioskami El Alamo a Gueppi, które są na obrzeżach, to 1280 km rzeką. Dołączając do ks. Tomka, Baty (jedna z czterech polek pracujących w wikariacie) i 3 peruwiańskich sióstr zakonnych. Ten czas tutaj, to przede wszystkim praca nad umocnieniem wiary miejscowych mieszkańców. Nie mogło więc zabraknąć wspólnych rozmów o Bogu i celebracji eucharystii. Zarówno tych codziennych, jak i organizowanych, by uświetnić różnego rodzaju uroczystości lokalne.
W tym czasie, miałem zaszczyt asystować przy zawieraniu małżeństwa Segundo i Marty.
Którzy po kilku latach wspólnego życia. Postanowili zaprosić Pana Boga do ich związku. Boże Błogosław im i czwórce uroczych dzieci, na ich drodze wspólnego życia.
Odprawiałem msze świętą i głosiłem krótką naukę, dla młodzieży, która zakończyła etap przygotowań i nauki, do pracy jako pielęgniarki i pielęgniarzy. To bardzo ważne, by w tak małych społecznościach, były osoby, na które można liczyć, gdy nasze ciało odmówi posłuszeństwa.
W Peru rozpoczynają się wakacje, więc nie brakuje zakończeń roku szkolnego. Msza dla młodzieży, którzy kończyli segundario. Czyli taki nasz odpowiednik liceum.
To młodzi ludzie, przed którymi stoi wybór dalszej drogi życiowej. Wielu z nich na tym etapie pewnie zakończy edukacje. Założy rodziny i zacznie pracować. Ale są też i tacy, którzy opuszczą rodzinne miasteczko i wyjadą z Estrecho, by kontynuować naukę w Iquitos albo Limie.
Po mszy czeka ich nocna zabawa. Na którą zawiezie ich pięknie udekorowane motocarro.
Miałem też okazję podziękować, sprawując eucharystie żołnierzom, którzy dbają o nasze wspólne bezpieczeństwo.
Batalion, który nosi nazwę słynnej peruwiańskiej bitwy, pod Ayacucho, przeżywał rocznicę tych walk. Cieszę się, że w ten sposób, od samego kapitana jednostki, mogłem poznać, małą część historii tego kraju.
Po złożeniu meldunku.
Wspólnym zdjęciu z żołnierzami.
Zostałem zaproszony do udziału w niedziele, w rozgrywkach piłkarskich. Szkoda, że wyjechałem w czwartek.
Estrecho
Kolejna misyjna stacja, która znalazła się na mojej drodze, poznawania wikariatu, to Estrecho. Wioska położona nad rzeką Putumayo. Rzeka jest naturalną granicą między Peru a Kolumbią. Dostać się można z Iquitos do miejscowości na 3 sposoby. Płynąc Lancią (pisownia spolszczona) ok.14 dni, na której się śpi, je i odpoczywa. Bo co innego robić. Pieszo przez dżunglę – oczywiście z przewodnikiem 4 dni – ok. 150km. Ale las nieustannie się zamienia poznałem osoby, które na pokonanie tej trasy potrzebowały miesiąc. Nie ryzykując wybrałem trzecie rozwiązanie i dotarłem tam awionetką wojskową. Lata na tyle, ile jest to możliwe, regularnie do wioski. Dostarczając niezbędne produkty, które nie przetrwałyby tak długiej podróży statkiem. Na zdjęciu z lotu ptaka dzielnice Iquitos i dalej już nieskończona zieleń lasów deszczowych.
To czas by przyjrzeć się pracy misyjnej, ale i odwiedzić kolegę, księdza Tomasza Cieniucha, z którym uczyłem się w Warszawie w Centrum Formacji Misyjnej języka hiszpańskiego. Tomasz zasłyną z długiej brody, która jest atrakcją dla miejscowych dzieciaków. A na mój przyjazd, zapuścił jeszcze egzotycznego punka. To nie fotomontarz!!!
Reklama to jego bloog. 🙂 tomaszcieniuch.com
Wybierając się w odwiedziny do miejscowości Puerto Aurora. Mieliśmy okazję przyjrzeć się codziennym obowiązkom mieszkańców. Trochę z nimi porozmawiać i po prostu poprzebywać w ich obecności.
Są oni bardzo otwarci i uprzejmi. Nie mogliśmy odmówić, kiedy zaprosili nas do amazońskiego jacuzzi. Po 2 godzinach spędzonych w pekepeke, w słońcu, to był świetny relaks.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się by złowić coś na kolacje. I choć na początku czułem się jak karmiący ryby, bo trzy razy ryba zwiała zrywając kawałek mięsa z haczyka. To cierpliwość w końcu się opłaciła. Udało mi się złowić pierwszy raz w moim życiu i to aż 2 sztuki.
Jak to dobrze, że dziś nie będę musiał przełamać się i te wspaniałości lasu nie wylądują na moim talerzu. Powiem szczerze, nie myślałem, że są aż tak duże.
Będąc tak blisko musieliśmy również odwiedzić sąsiadów z wioski Marandua, po drugiej stronie rzeki, po stronie Kolumbijskiej. Mieszkańcy przypływają na niedzielną eucharystie tutaj do Estrecho, bowiem do najbliższego kościoła w Kolumbii mają 30 minut w górę rzeki. Piękna wioska, do której nie dotarła chyba jeszcze żadna organizacja chroniąca zieleń. Jak by dotarli to pewnie zaczerpnęli by pomysły. Na przykład chodniki. Tutaj umieszczone są na palikach, co prawda budując je w ten sposób nie chodziło mieszkańcom, by nie deptać trawy, a o to by nie chodzić w wodzie, gdy wyleje rzeka, ale pomysł niczego sobie. I ma jeszcze jeden plus. W stopy nie gryzą małe muszki, które w ciągu dnia siedzą w trawie. I korzystają z każdej nadarzającej się okazji.
Ale w tym klimacie nie mogło zabraknąć także sjesty. Tu człowiek żyje w zgodzie z przyrodą. Prąd jest od 6 do 12 i od 18 do 23, więc idzie się spać i wstaje ze świtem słońca.
Więcej zdjęć w galerii.
Tamshiyacu
Tamshiyaku – w języku keczua to zlepek dwóch słów – liana i woda. Wiec można tą nazwę miejscowości przetłumaczyć jako wodna liana.
Pierwszy wypad po amazonce w moim życie.
Płynęliśmy z portu 1 godz. w górę największej rzeki świata.
Mijając nadrzeczne wioski, w hałasie silnika, podziwiając piękno tego miejsca. Nie rozumiem, jak większość podróżujących mogła zasnąć w takim hałasie.
Łódź oprócz pilota, obsługuje człowiek pilnujący silnika i drugi siedząc na dachu, wypatruje on zagrożeń po drodze. Rzeką płyną duże konary drzew, które gdy się na nie wpłynie mogą wywrócić łódź.
Ciekawie wygląda przesiadka, bez zatrzymywania łodzi. Podpłynęliśmy do większej. Wzdłuż niej idzie deska, szeroka na 5-8 cm. Pewien mężczyzna przesiadł się z naszej łodzi na drugą, przeskakując na tę deskę. Miałem stracha o niego, bo w pewnym momencie pośliznął się i do pasa wpadł do wody. Wciągnął się na rękach. I przesiadka Bogu dzięki się udała.
W wiosce spędziłem 3 dni. Mieszając w domu parafialnym z Gabryelem i z Ivanem.
Przyglądałem się ich pracy, uczestniczyłem w spotkaniach z grupami parafialnymi. Nie zabrakło też spacerów i rozmów z mieszańcami.
I oczywiście kosztowania lokalnych pyszności. Owoc drzewa chlebowego.
Więcej zdjęć w galerii.
Iquitos
Jeszcze tego samego dnia, jak tylko odebrałem dokumenty, kupiłem bilet i samolotem (1,5 godz. lotu) dotarłem do Iquitos. Pierwsze wrażenia po opuszczeniu samolotu, to jakby wchodziło się do sauny. Gorąco i parno. Powiem szczerze, obawiałem się kąpieli w zimnej wodzie. Ale w tym klimacie to bardzo przyjemne. Choć na krótką metę. 2 minuty po kąpieli, znowu jest się spoconym (przynajmniej ja tak mam. Narazie, aż organizm się przyzwyczai). Z tego miejsca, będę wyjeżdżał do różnych stacji misyjnych, by poznać, jak pracuje się w nowym dla mnie miejscu. Na naszym podwórku rosną moje ulubione bambusy – tu są ogromne (w Polsce jedynie one potrafiły przetrwać, gdy zapominałem podlewać kwiatki).
Miejsce, w którym obecnie jestem – Miasto Iquitos zostało założone w 1750 roku, gdy powstała tu misja jezuicka. Dziś liczy ok. 600 tys. mieszkańców. Jest jedynym tak dużym miastem na świecie, do którego nie prowadzi żadna droga ani tor kolejowy. Transport odbywa się głównie statkami lub samolotem. Po mieście porusza się motocarro. Wygodnym i szybkim środkiem transportu. Pod swój dach przygarnął mnie franciszkanin Luis. W tym domu mam swoje M1.(pokój)
Obok naszego domu znajduje się cudna Maloka. Jest to typową budowla, w każdej wiosce indiańskiej. Służy mieszkańcom jako miejsce spotkań, i celebracji różnych uroczystości.
Dziś w mieście był koncert ukazujący muzykę, śpiew i taniec z trzech części Peru. Sierry – góry – Andy
Costy – wybrzeża
Selvy – dżungli
Nie mogłem opuścić takiego wydarzenia, które ukazuje w wielkim skrócie, ich bogactwo kulturowe.
W końcu się udało
Chrzest misyjny
Żeby nie było, że spotykają mnie same przyjemności. Dziś zrozumiałem na własnej skórze, że misjonarz musi umieć wszystko. Wracając z popołudniowego spaceru, ujrzałem jak z sufitu leje się woda i to dosłownie ciurkiem. Widocznie ostatnie trzęsienia ziemi spowodowały, że jedna rurka wysunęła się z drugiej. Jest to możliwe, jeśli niczym nie są do siebie przymocowane. A tutaj tak się buduje. Na szczęście po zdemontowaniu sufitu, w miarę szybko udało się usunąć usterkę. Pozostało zebrać wodę, której nazbierało się na posadzce już naprawdę dużo. Ciekawe na jak długo wystarczy taka prowizorka?
Panorama miasta
Nie marnując czasu, w oczekiwaniu na dokumenty, kolejna wyprawa, by lepiej poznać historie i kulturę Peru. Na początek klasztor franciszkański pod wezwaniem św. Franciszka, ale nie z Asyżu, lecz z Limy, określany jako największy klasztor w Ameryce Łacińskiej. Inicjatorem jego budowy był cesarz rzymsko-niemiecki Karol V.
Pod klasztorem i kościołem jest świat zmarłych. Duże katakumby, w których znajdują się szczątki ponad 70 tysięcy mnichów i dawnych mieszkańców Limy, pochowanych zgodnie z ich ziemską rangą, zwłaszcza zaś statusem zamożności. Wrażenie robi w tych katakumbach głęboka na 10 m (jak twierdzi przewodnik), wykuta w skalnym podłożu studnia.
Kolejny cel: wzgórze san Cristobal, na którym odbyła się krwawa batalia między hiszpańskimi konkwistadorami a inkaskimi żołnierzami.
Hiszpanie umieścili na nim drewniany krzyż, który został zniszczony przez inkaską armię, pod sztandarami Inti – boga słońce. Dla Inków wzgórze to miało charakter religijny. Wierzyli, że ma ono apu – swojego duchowego właściciela i opiekuna. Ich walka z hiszpańskimi katolikami była więc jedną z wielu w tamtych czasach zaciętych bitew o wiarę.
By dostać się na wzgórze najlepiej pojechać turystycznym busem. To nieduży wydatek – 5 soli- a za to jest bezpiecznie. Droga bowiem na górę, wiedzie przez dzielnicę Barrios Altos – jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc centralnej Limy
A warto się tam wybrać. Stamtąd bowiem rozpościera się przepiękna panorama miasta.
Miejsce to jest najwyżej położonym punktem w Limie. Tu znajduje się małe muzeum, które ukazuje historie walki o wzgórze.
Nie może zabraknąć też czasu na chwile odpoczynku, wsłuchując się w śpiew i obserwując taniec miejscowych artystów.
A na koniec, będąc w taniej restauracji (zaznaczam taniej zapłaciłem 6 soli za 2 dania czyli ok. 7 zł)byłem świadkiem bardzo pięknej sytuacji. Młody człowiek wszedł do środka. Rozejrzał się wokoło i zobaczył kelnerkę, która zbierała talerz z niedojedzoną potrawą. Podszedł do niej i zapytał, czy może dokończyć, bo jest głodny. Ciekawy byłem jej reakcji. Ona wzięła talerz, położyła na mniejszym stoliku i kazała mu usiąść i zjeść to co pozostało. A nawet przyniosła mu sok do picia. W Ewangelii dziś było pytanie: ,,Czy Bóg na ziemi znajdzie Wiarę, gdy przyjdzie”. Myślę, że patrząc na postawę takich ludzi, którzy rozumieją naukę Chrystusa : Byłem Głodny a daliście mi Jeść…. możemy powiedzieć, że Tak. Choć pewnie nie u wszystkich.
temlore de tierra
Ilekroć byłem w Londynie bardzo lubiłem chodzić do Natural History Museum. Tam jedna część poświęcona jest Ziemi. Miedzy innymi znajduje się tam stanowisko, gdzie można przeżyć trzęsienie ziemi. Nigdy nie omijałem tego miejsca. A dziś o 19.18 rozmyślając nad fragmentem Ewangelii, która mówi o potopie za dni Noego, ognistym deszczu za czasów Lota, doświadczyłem trzęsienia ziemi nie w muzeum, ale we własnym pokoju. Jak podają w radiu miało siłę 5.8 w skali Richtera. Jego epicentrum było w miejscowości Chilca Lima 71 km od nas. Bogu niech będą dzięki, że naszą dzielnicę uchronił od zniszczeń i skończyło się tylko na kilkusekundowym strachu.
Przerwa na relax
Kolejny dzień, tak jak i poprzednie, wcześnie rano zacząłem od załatwiania dokumentów. Tym razem z pozytywnym skutkiem. Teraz trzeba czekać tydzień, aż Interpol sprawdzi, czy czasem nie przyjechałem do Peru, by uciec przed prawem.
Nie marnując czasu, pojechałem do sanktuarium św Róży, która jest patronką Peru. By powierzyć się jej opiece i moją pracę.Izabela Flores bo tak brzmi jej imię i nazwisko urodziła się w Limie, 20 kwietnia 1586 r. Tam też przeżyła całe swoje życie. Ze względu na jej nadzwyczaj delikatną cerę nazywano ją Różą. Nazywa się ją „pierwszym kwiatem świętości darowanym światu przez Amerykę Południową”. Święta Róża z Limy była bowiem pierwszą osobą z kontynentu amerykańskiego, która została beatyfikowana.
Ponieważ jej ciało spoczywa w krypcie dominikanów, nie mogłem ominąć ich klasztoru.
Przebywając w diecezji, wypada odwiedzić kościół matkę – katedrę. Zbudowaną na zlecenie Francisca Pizarra w 1535 roku. W kaplicy św. Jana Chrzciciela znajduje się uważana za jedna z najpiękniejszych, rzeźba Chrystusa.
W listopadzie co roku odwiedzałem Krypty Jasnogórskie. W tym niestety się nie udało. Wiec w Limie zszedłem do krypt by modlić się w intencji zmarłych. Nie tylko biskupów i kapłanów, ale i moich bliskich zmarłych.
Byłem również odwiedzić prezydenta (teraz także mojego). Ale niestety go nie zastałem 🙂 spróbuję innym razem.